Jak kamień w wodę Chevy Stevens. Recenzja

Lubię dobre opowieści grozy. Takie, w których bohaterowie nie są pozbawionymi cech osobowych manekinami, dającymi się masakrować hordom potworów z planety X. Gdy sięgam po powieść grozy, liczę na ciężki jak ołów klimat i interesujące postaci, na agresywne insektoidy – niekoniecznie. Nie uważam, że w horrorze obowiązkowo musi lać się krew, grupka herosów ma być wyrzynana przez najprzeróżniejsze alieny/duchy, a ocaleć ma tylko jeden przedstawiciel naszego gatunku, ten, który w wielkim finale pokona szefa najeźdźców/widmo wrednego czarnoksiężnika. A całość niekoniecznie musi kręcić się wokół starożytnego indiańskiego cmentarza, na którym ktoś przypadkiem postawił domek jednorodzinny. Tak naprawdę mało która historia ze stosami trupów i złośliwymi kosmitami sprawiła, że poczułem choć lekkie ukłucie niepokoju. A i te z seryjnymi mordercami rzadko trafiały w me gusta. Dlatego też z pewną obawą sięgnąłem po Jak kamień w wodę. Bo okładka polskiego wydania jest naprawdę świetna – posępna, niepokojąca… Chciałem, by była to zapowiedź tego, co znajdę w samej książce. Jednak, z drugiej strony obawiałem się, że klimat skończy się właśnie na okładce, a dalej będzie tylko lanie czerwonej cieczy. Bo przecież na tym (często) polega współczesny horror. Na szczęście jednak okazało się, że nie o stosy trupów tu chodzi.

Dla Annie O’Sullivan, Kanadyjki zajmującej się handlem nieruchomościami, ten dzień zaczął się zwyczajnie. Posprzeczała się z matką, z którą nigdy nie umiała znaleźć wspólnego języka, umówiła się z chłopakiem na kolację, ruszyła do pracy. Nic nie zapowiadało tego, że zostanie uprowadzona przez szaleńca i cały następny rok będzie przetrzymywana w górskiej chacie na odludziu, poddawana najróżniejszym torturom – tak fizycznym, jak psychicznym.

Trzeba przyznać, że debiutancka powieść Chevy Stevens przypomina filmy Mistrza Hitchcocka – autorka zaczyna od trzęsienia ziemi, a dalej napięcie tylko rośnie. Annie już w pierwszym rozdziale zostaje porwana i wywieziona do chaty w górach, z której nie ma szans się wydostać. To, co dzieje się dalej, to nie tylko mrożące krew w żyłach relacje z kolejnych tortur fizycznych (czasami czyta się to bardzo nieprzyjemnie, wręcz z odrazą), ale również przedstawienie psychologicznej gry w kotka i myszkę, prowadzonej przez ofiarę i jej prześladowcę. I oto przed nami najbardziej emocjonująca część książki. Annie, zniewolona, torturowana, zmuszona do wykonywania wszystkich poleceń Świra (jak nazywa w myślach swego prześladowcę) musi udawać uległość, by przeżyć, znaleźć drogę ucieczki i dowiedzieć się, czy szaleniec działał sam czy może na czyjeś zlecenie. Antagonista też ma pewien plan, który konsekwentnie wprowadza w życie – jego celem jest „przekucie” kobiety, uczynienie z niej całkowicie nowej osoby – osoby w jego oczach wartościowej, całkowicie oderwanej od współczesnego, zgniłego społeczeństwa, którego szaleniec nienawidzi.

I tutaj debiutująca pisarka pokazuje, że talentu jej nie brak. Nie chodzi już tylko o to, jak sprawnie prowadzi wspomnianą „walkę” Annie z jej prześladowcą. Chodzi też o klimat. Moim skromnym zdaniem twórcy współczesnych horrorów nie potrafią stworzyć nastroju grozy; ich filmy lepią się od krwi i pękają w szwach od gumowych potworów, ale całość jest pozbawiona wszelkiego wyrazu. Tutaj natomiast jest mrocznie i ciężko – a wszystko to bez trupów walających się po podłogach. Porwania, to dobry temat na historię grozy. Uczucie całkowitej bezsilności, zależność od prześladowcy, odcięcie od świata zewnętrznego – to przecież przerażające. Trudno jednak wywołać w odbiorcy uczucia, które targają bohaterem. Jak pokazać uczucie bezsilności, które ogarnęło protagonistę, jak w przekonujący sposób oddać grozę całkowitego zniewolenia, skoro czytelnik/widz siedzi sobie spokojnie w swoim pokoju, w każdej chwili mogąc wyjść z pokoju i ruszyć do lodówki po kolejną paczkę chipsów? Potrzeba wspomnianego talentu i umiejętności. A Chevy Stevens tego nie brakuje – potrafi zaniepokoić odbiorcę, sprawić, by zaczął współczuć Annie. A jest to tym większy wyczyn, że pisarka zdecydowała się na przedstawienie historii w formie swoistej retrospekcji – o traumatycznych wydarzeniach dowiadujemy się podczas sesji psychoterapeutycznej. Oczywiście pozwala to na lepsze poznanie głównej bohaterki, ułatwia zżycie się z postacią, z drugiej jednak strony mniej zdolny pisarz mógłby „położyć” tym posunięciem cały klimat – no bo skoro wiadomo, że heros przeżyje, to dlaczego mamy się niepokoić? Wszystko będzie dobrze.

Ale w przypadku Annie tak nie jest.

Autorka w doskonały sposób pokazała nie tylko grozę, w jakiej znalazła się ofiara porwania, ale także to, co dzieje się później; co dzieje się w głowie człowieka, który przeżył taki horror. W wielu produkcjach filmowych przekonuje się nas, że po ucieczce z rąk szaleńca jest już fajnie i wspaniale – że bohater, który przeżył i widział przerażające rzeczy, może bez problemu o tym wszystkim zapomnieć i znów cieszyć się życiem. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Wspomnienia traumatycznych przeżyć mogą dręczyć ofiary przez bardzo długi czas, może nawet do końca ich dni. Annie co prawda wróciła do domu, lecz jeszcze nie wróciła do siebie. Obrazy dni spędzonych w górskiej chacie nawiedzają ją każdej nocy. Kobieta musi teraz walczyć z własnym lękiem i straszliwymi wspomnieniami. Świetnie ukazana, rozbita psychika głównej bohaterki to kolejny duży plus książki. A żeby było jeszcze ciekawiej, to w drugiej połowie powieści powraca, niczym echo, pytanie „kto wynajął Świra?” I dlaczego to uczynił? Okazuje się, że dla wykończonej psychicznie kobiety to jeszcze nie koniec horroru. Finał powieści jest dość zaskakujący i nie zniesmacza czytelnika głupotą tudzież tanim efekciarstwem.

Czyżby więc Jak kamień w wodę to rzecz bez wad? Do tej pory tylko chwaliłem. Chwaliłem dobrze skonstruowaną psychologicznie postać Annie, jej wewnętrzną walkę o powrót do normalności, mroczny klimat i konstrukcję tajemnicy w stylu „kto to zrobił”. Ale nie jest tak świetnie, jak się wydaje. Stevens jest bowiem jeszcze młodą autorką, z małym doświadczeniem, i czasami to „widać” – powieść mogłaby się obejść bez pewnych ckliwych scenek, nielicujących z raczej ciężką atmosferą całości, kilka innych można by nieco lepiej napisać, lecz te mankamenty tak bardzo nie rażą. Nie można jednak powiedzieć tego samego o raczej dziwnym wydarzeniu z udziałem jednego z sojuszników Kanadyjki, policjantem. Nie chcę za wiele zdradzać; dość powiedzieć, że taki rozwój sytuacji ze stróżem prawa w roli głównej wydał mi się mocno nieprawdopodobny i dosyć hollywoodzki. Podobnie jest ze sposobem, w jaki Annie uciekła z górskiej chaty. Może inaczej – sam pomysł nie jest taki zły, jednakże autorka wymaga od nas, byśmy przymknęli oko na zbyt wiele spraw. Jeśli czytając poprzednie rozdziały książki nauczyliśmy się, że pewna postać nie tak łatwo daje się zapędzić w przysłowiowy kozi róg, to na potrzeby tej jednej sceny musimy o tym zapomnieć – inaczej trudno będzie nam przełknąć to, co zaserwowała nam pisarka. Cóż…

I jeszcze jeden minus – odnoszący się do formy powieści. Tak, pierwszoosobowa narracja, prowadzona w formie zapisu z sesji terapeutycznej, to ciekawy pomysł. Dlaczego jednak pani psycholog w ogóle się nie odzywa? Autorka tłumaczy to tym, iż Annie nie ma zamiaru wysłuchiwać jej rad – woli, żeby ta pozwoliła jej prowadzić monolog, wygadać się. Jednakże efektem tego zabiegu jest lekka sztuczność – trudno mi wyobrazić sobie tę sesję terapeutyczną. Czasami miałem wrażenie, że kontekst sytuacyjny średnio kleił się ze sposobem, w jaki O’Sullivan prowadzi swą opowieść. Zupełnie tak, jakby tylko na początku każdego rozdziału zwracała się do pani psycholog, a w dalszej części już bezpośrednio do czytelnika. Gdyby autorka pozwoliła terapeutce od czasu do czasu się odezwać, zadać jakieś pytanie, nawiązać jakiekolwiek kontakt z pacjentką, to nie sądzę, by rozbiło to tok historii, a mogłoby pozwolić czytelnikowi na jeszcze lepsze poznanie Annie.

Pamiętajmy jednak o tym, że nie ma róż bez kolców. I choć wymienione przeze mnie mankamenty nieco obniżają ocenę powieści, to jednak nie zmienia to faktu, że Kamień… wciąga i trudno się od niego oderwać. Ogółem książka bardzo dobra, jak na debiut świetna.  Polecam.

Chevy Stevens, “Jak kamień w wodę”, tłum. Leszczyński Andrzej, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011