Cień mojego dziecka P.F. Thomése. Recenzja

Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat” – tymi słowami Janusz Korczak idealnie zobrazował siłę oddziaływania dziecięcego świata, przepełnionego nadziejami i miłością. Niewinne spojrzenia, zabawy, pierwsze kroki, słowa, pasowanie na ucznia, kolejne sukcesy… Można by tak wymieniać bez końca, tworzyć listę radości, którymi dziecko wypełnia całą swoją przestrzeń, dzieląc się nimi z rodzicami, rodzeństwem, dziadkami. Idylla. Bajka. Raj. Jednak, gdy znika postać dziecka, gdy ono odchodzi po kilku latach, miesiącach, dniach, godzinach, minutach czy zanim jeszcze zdążyło ujrzeć zakochane w nim oczy rodziców, nagle wszystko pęka, śmiech dziecka zastępuje pustka, głucha cisza, przez którą bezskutecznie próbuje przedrzeć się krzyk – niemy krzyk tęsknoty.

Nie dające ukojenia wspomnienia, niewypowiedziane słowa, niespełnione marzenia, niezrealizowane plany, puste łóżeczko – wszechobecna nieobecność, spotęgowana przez ból, rozpacz, gniew i łzy. Dziecka nie ma, pozostał jedynie jego CIEŃ.

Książka „Cień mojego dziecka” P.F. Thomése’a, będąca swoistym pamiętnikiem, spowiedzią ojca w żałobie, nie należy do lektur łatwych. Poraża emocjami, każda strona to jak rozdrapywanie wciąż jątrzących się ran. Najukochańsza córka Isa odeszła i nic ani nikt tego nie zmieni. Trzeba zmierzyć się z okrutnym światem, z potokiem obcych słów, rozrywającymi serce pytaniami. A życie nieubłaganie płynie dalej, odbierając poczucie bezpieczeństwa, nadzieje, czy nawet tożsamość, bo – jak pisze sam autor – “Kobietę, która pochowała męża, nazywa się wdową, mężczyznę, który stracił żonę – wdowcem. Dziecko bez rodziców jest sierotą. A jak nazwać ojca i matkę, którym zmarło dziecko?”. Brakujące słowo boli.

P.F. Thomése nazywa fragmenty nowej rzeczywistości, używając do tego słów, istniejących jedynie na papierze. Ludzie ich nie usłyszą, jeszcze nie teraz, są poza nimi, za wysokim parkanem, murem milczenia, potężną twierdzą. A jeśli te „łby, gęby, mordy” pokonają taką przeszkodę, staną się świadkami niekończących się rytuałów codzienności, „ćwiczeń w powtarzaniu”. Podchodząc bliżej, będą się „potykać” o rodziców-kamienie, które mogą już tylko pęknąć, poczują, czym jest nieśmiertelność – nagle zobaczą ojca w żałobie, przekonanego o swoim nieistnieniu, bo przecież umarł z bólu, jego wnętrze wypełniają martwe miejsca, a nadal żyje. Gra w udawanie trwa.

Ciche, skrywane, chwilami prawie niezauważalne – takie właśnie są emocje i uczucia, które przepełniają książkę P.F. Thomése’a. W dużej mierze to one są jej autorami. Rozrywają na strzępy pozornie posklejany świat, przytulają martwe dziecko, kołyszą je, nakazują ojcu wypić pokarm ściągnięty z piersi matki, bo chociaż córka umiera, to ciało matki nie wyraża na to zgody. I tylko jedno powracające pytanie: „Czy mogę, proszę, do jasnej cholery, czy mogę zamiast niej?”.

Takiego wyznania nie wolno oceniać, wskazywać, co można było napisać lepiej, wyrazić innymi słowami. Możemy jedynie pochylić się nad autorem i podziękować, że zechciał podzielić się swoim „ohydnym smutkiem”, pozwolił nam współuczestniczyć i współodczuwać, przelewając na nas część swoich łez. „Cień mojego dziecka” to nie tylko książka o umieraniu, ale również świadectwo miłości – miłości, która uparcie szukała biblijnej drogi do Egiptu, ratunku dla jedynego dziecka.

„Ale gdzie jest Egipt? Nigdzie żadnego drogowskazu”…

P.F. Thomése, Cień mojego dziecka, Tłum. Alicja Oczko, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.