Czy muzyka ma płeć?
Czy muzyka ma płeć? Jeśli ma, to jaką? Albo czy w ogóle można rozmawiać o sztuce i podejmować ją w kategoriach niejako biologicznych? Dostęp do książek i dyskusji o tych i podobnych treściach wydaje się nieograniczony. Nieograniczone są też pola do interpretacji. Moje wrodzone i nieuleczalne zamiłowanie do lenistwa nakazało mi jednak po krótkiej refleksji poprzedzonej muzyczną inspiracją, od razu postawić pytanie. Nie jest to bynajmniej zagadka tytułowa, ale zaproszenie do chwili zastanowienia się nad rolą płci, jej nadmiaru bądź braku w muzyce naszych i nadchodzących czasów. Ostateczny rozrachunek może okazać się zaskakujący a przynajmniej o wiele bardziej skomplikowany, niż myślałem.
Abstrahując od klinicznych przypadków absolutnej aseksualności, wobec której sztuka, jako taka bez współpracy z medycyną pozostaje ciągle bezradna, płeć nierozerwalnie łączona jest seksualnością, reakcjami z nią i kolejno, następstwami owych reakcji. By przekonać się o stopniu zaangażowania przemysłu muzycznego w seksualność śmiertelników, wystarczy prostym ruchem ręki wybrać jakąkolwiek z przynajmniej kilku dostępnych powszechnie stacji muzycznych. Już na wstępie pragnę uspokoić – brak tzw. odzieży wierzchniej i skromna bielizna nie są konsekwencją cięcia kosztów przy tworzeniu teledysku, lecz zabiegiem skierowanym po to, by osiągnąć cel dokładnie odwrotny – zarobić. A na czym zarobi się więcej i szybciej, niż na szeroko pojętej seksualności? W czasach, gdy obraz – tym bardziej niebanalny i atrakcyjny – dociera do nas znacznie szybciej, a i dzięki niewielkiej pomocy wyobraźni także mocniej się utrwala, granie płcią i jej walorami niczym kartą przetargową wydaje się genialnym pomysłem. Efektywność przez efektowność. Gdybym tylko wpadł na to kilkanaście lat wcześniej, pewnie nie byłbym dzisiaj nieszczęśliwym z wyboru obserwatorem świata muzyki, ale jej wielkim kreatorem. Nie każdy rodzi się jednak zwycięzcą, tak jak nie każdy rodzi się po prostu kobietą, bądź po prostu mężczyzną. I tym też sposobem, przy niewielkiej pomocy kilku banalnych zdań, mogę w końcu poruszyć serca i umysły czytelników, nieśmiało i pod płaszczykiem bezustannie zajmujących pytań filozoficznych zwyczajnie podzielić się ulubioną muzyką. Muzyką spoza granic płci.
Męskie imię, krótko ostrzyżone włosy, wygląd i styl chłopca z prowincji, ale wrażliwość niezmiennie kobieca, choć skierowana w stronę środowisk feministycznych. Pierwszy kontakt z muzyką Chrisa Pureki naznaczony jest niewielką dezorientacją. Chwilę później odkrywamy jednak, że za daleką od narzuconego ideału piękna kobietą delikatnie i nieśmiało skrywają się historie i emocje, których wcześniej nie było szansy doświadczyć. Emocje „nieopakowane” w kolorowy i błyszczący papier ozdobny, uczucia tak czyste, jak dźwięki towarzyszącej im gitary. Chris Pureka to coś więcej niż tylko muzyka.
Druga z moich dzisiejszych inspiracji to prawdopodobnie jedyna w historii muzyki męska(?) diva. Antony Hegarty to artysta absolutnie niepowtarzalny i człowiek, który nikomu nieznanym sposobem zamienił płeć na genialną wrażliwość muzyczną i poetycką, do której nie jest w stanie nawet zbliżyć się żaden z przedstawicieli obu płci. Muzyka komponowana przez tego intrygującego artystę nie podlega pod żadne z przyjętych powszechnie kategorii muzycznych, zawiera jedynie ich elementy. Choć sam Hegarty i jego muzyczni przyjaciele pozostają na marginesie wielkich wytwórni i głośnych w przemyśle muzycznym wydarzeń, ich koncerty wyprzedawane są na całym świecie, w krótką chwilę a krytycy nie ustają w ich komplementowaniu. Jako wielki fan kolektywu Antony The Johnsons mogę tylko powiedzieć, że i mi wiele razy zabrakło słów.